• alles.jpg
  • artgo.jpg
  • autoserwis.jpg
  • biga.jpg
  • centrum_napraw.jpg
  • domek_sielpia.jpg
  • familia.jpg
  • good_car.jpg
  • juszczak.jpg
  • komat.jpg
  • kubaty.jpg
  • lisak.jpg
  • moto_serwis.jpg
  • niezasmiecaj.jpg
  • parkiet_krak.jpg
  • rasterek.jpg
  • serczyk.jpg
  • sfotografuje.jpg
  • wwm.jpg

Reklama

  • alteks.jpg
  • brzoskwinia.jpg
  • geoconsulting.jpg
  • kruk.jpg
  • mirex.jpg
  • pokoje_goscinne.jpg
  • pp.jpg
  • pralnia.jpg
  • płazy.jpg
  • szkolka.jpg
  • weterynarz.jpg

Święta idą. Niby nic w tym niezwykłego, bo mamy prawie połowę grudnia, więc czegóż się spodziewać jak nie Świąt, prawda? A jednak odczuwam pewien dyskomfort, by nie rzec pogubienie. Wiem oczywiście, że nasze czasy mocno się komercjalizują, wiem, że już dość dawno temu zaczęliśmy żyć pod dyktando handlu. No wiem to niby, a jednak… A jednak nieco mnie to uwiera, zapewne z powodu tego, że jestem przedstawicielką tzw. średniego pokolenia. Co to znaczy? A to na przykład, że pamiętam kasety magnetofonowe. I oranżadkę w proszku, i tę pitą z butelki krachli i landrynki na wagę sprzedawane po dwadzieścia deko i wystane w dłuuugiej kolejce. No i może jeszcze to, że do szkoły chodziłam z tarczą szkolną przyszytą do rękawa fartuszka i kurtki. Ale przede wszystkim pamiętam, bo byłam dzieckiem dość świadomym, że już na początku grudnia zaczynało się pandemonium pod tytułem „przygotowania do świąt”. Zjawisko, którego dzisiaj nie da się zrozumieć. Ba! Jego nawet nie da się sobie wyobrazić! Na czym to polegało? Na tym, że na początku grudnia mama zaczynała być czujna i wypatrywać w sklepach takich rarytasów jak majonez i konserwowy groszek w puszkach. Bez tego nie dałaby rady zrobić spécialité de la maison polskiej kuchni świąteczno-imieninowej, czyli sałatki jarzynowej, bez której święta w Polsce po prostu nie miały prawa się odbyć. Później trudy zakupowe eskalowały; w drugiej połowie grudnia do sklepów „rzucali” szynki i boczek (ach, ten boczuś za PRL-u… teraz takiego już nie ma). Trzeba było kupić szynkę (i boczek) i samodzielnie je ugotować z dodatkiem pieprzu, ziela angielskiego i liścia laurowego (wtedy mówiło się „liść bobkowy”). No i gotowało się taką dwu-, trzykilową szyneczkę (i boczuś) i jadło to do Nowego Roku. Wtedy w sklepach nie było maszyn do krojenia wędlin, ale też nikt nigdy nie widział zzieleniałej wędliny. Bo one były prawdziwe i nie zieleniały. Ach, ta szyneczka z odrobiną galaretki w środku… rozmarzyłam się. (Na marginesie – pamiętam święta, gdy nie udało się zdobyć majonezu i samodzielnie go z mamą kręciłyśmy, zanosząc gorące modły do Boga, by nam się nie ściął; tak gorącej modlitwy i wiary ze świecą by szukać.) To nie były łatwe czasy, oj nie. Ale z drugiej strony była w nich jakaś autentyczność. Była ta szynka i pomarańcze dwa razy w roku, był ten element ryzyka i niepewności. Przede wszystkim zaś był zachowany nieoderwany od rzeczywistości kalendarz, którego teraz już nie ma. Gdy w tym roku tuż po Dniu Zadusznym zobaczyłam w sklepie ozdoby choinkowe, poczułam się, jakby mi ktoś przywalił w łeb obuchem. Na Boga! Początek listopada i bańki?! A potem poszło; bańki, łańcuchy, bakalie na promocji, sposoby pakowania prezentów… wszystko jeszcze przed połową listopada! Najgorsze jest to, że na siłę kreuje się w nas potrzeby, których w rzeczywistości nie odczuwamy, a bez zaspokojenia których sami sobie zaczynamy się wydawać jacyś niepełni. Przynajmniej w kontekście świąt. Oczywiście wielowiekową polską tradycją jest totalne zaharowanie kobiety w trakcie przygotowania do świąt, a potem – w czasie wieczerzy wigilijnej – padanie tej kobiety na twarz ze zmęczenia. Z tradycją nie wygramy, nie łudźmy się. Ale… Ale czy my jeszcze potrafimy wierzyć, że przeszło dwa tysiące lat temu gdzieś w Judei urodził się w stajni chłopiec? Bóg, który nas zbawił? Czy świętujemy, bo ten fakt jest wart pamięci , czy też świętujemy, bo mamy wolne, bo i tak nie popracujemy, bo nasze miejsce pracy na czas Świąt jest po prostu zamknięte? Czy wierzymy w to maleństwo na sianku i jego przerażoną matkę, czy po prostu odpakowujemy kolejny prezent? Wiecie Państwo, teraz jest najbardziej magiczny czas w roku. I tej magii, szczęścia, radości i głębokiej wiary w sens i w dopiero co urodzonego Boga Wam życzę! A bożek handlu niech pozostanie w galeriach handlowych i nie wdziera się nam przemocą do domów.

Gabriela Kucharska

grochowka.jpg